ptt_tbg.jpgptt_zima.jpg

Ukraina - Bieszczady Wschodnie [10-13.11.2011r.]

Start, zgodnie z planem odbył się w czwartek o godzinie 16 z parkingu przy klubie Tapima w Tarnobrzegu pod czujnym okiem Mieczysława Winiarskiego, naszego charyzmatycznego dowódcy. Nareszcie! Jedziemy zwiedzić ukraińskie Bieszczady Wschodnie, tereny niezwykłe, malownicze, przesiąknięte polską historią. Uciekamy od codzienności, pracy, problemów.... jedziemy zbliżyć się do chmur, odetchnąć wolnością, doświadczyć innych emocji, zaspokoić zmysły... W autokarze głośno, nie możemy nacieszyć się sobą, opowiadamy, pytamy, z czasem cichniemy uśpieni monotonną jazdą i ciemnością za oknami. Spotykamy się zaledwie kolejny raz, a mam wrażenie, że znamy się od zawsze. Granicę przekraczamy w Medyce, oddajemy paszporty, dokumenty, czekamy. Mieczysław żartuje, że odprawa będzie trwała dwie godziny, piętnaście i sprawdziło się. Po wielu godzinach spędzonych w autokarze docieramy do miejscowości Jawora nad Stryjem, gdzie będziemy mieli bazę wypadową do zaplanowanych tras. Wieś znajduje się w obwodzie lwowskim, rejonie turczańskim. Obwód lwowski obejmuje zachodnią część Ukrainy w dorzeczu Dniestru, Stryja i Bugu. Rozciąga się po pomarszczonych terenach Roztocza. Zajmuje 21 800 km2 i podzielony jest na 20 rejonów. Jest już późna noc. Namaszczeni przy wejściu do hotelu numerami wieloosobowych pokoi, pokornie, bez dyskusji rozpływamy się. Trzeba szybko zasnąć, jutro czeka nas nowe, nie można niczego uronić przez zmęczenie. 

Śniadanie o dziewiątej, cudownie, można rozpakować bez pośpiechu bagaże, skompletować plecak na wyprawę w góry. W hotelu czeka na nas Serhiy, zaprzyjaźniony, ukraiński przewodnik z grupą przyjaciół. Będą nas wspierać na szlakach, głównie podczas kontroli pograniczników. Podczas tej wyprawy mamy zwiedzać Góry Sanocko-Turczańskie, które są najbardziej na północ wysuniętą częścią Bieszczadów Wschodnich. Rozciągają się od Sanoka na zachodzie, po Turkę na wschodzie. Jednym z ważniejszych jest pasmo Rozłucza (937 m n.p.m.), z którego wypływają źródła Dniestru oraz najwyższe pasmo całych Gór Sanocko-Turczańskich Magura Łomniańska (1026 m n.p.m.). Szczęśliwi, radośni, żartujemy. Pogoda dopisała, jest zimno ale słonecznie. Kierowca narzeka na drogę, nie spodziewał się takiego stanu. Przed trasą zajeżdżamy do miejscowości Turka. Byliśmy wstępnie umówieni z siostrą opiekującą się, na zwiedzenie murowanego, powstałego w 1778 roku kościółka rzymskokatolickiego pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Miasto Turka jest siedzibą władz rejonu turczańskiego. W Polsce było miastem powiatowym w województwie lwowskim, z siedzibą sądu powiatowego, urzędu skarbowego, prywatnego gimnazjum. Jest oddalone ok. 30 km od granicy z Polską. W roku 1939 Turka znalazła się w części zajętej przez ZSSR, po ataku Niemiec na ZSSR miasto znalazło się pod okupacją niemiecką. Po II wojnie Światowej ponownie znalazło się w składzie Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, początkowo w obwodzie drohobyckim, później lwowskim. Po uzyskaniu w 1991 roku niepodległości, miasto znajduje się w granicach Republiki Ukraińskiej. Takie są losy ludzi zamieszkujących te tereny. Przez brak zasięgu w hotelu nie mogliśmy zaanonsować na konkretną godzinę naszej grupy. Siostra pojechała do sąsiedniej miejscowości, ksiądz na targ, więc zwiedziliśmy kościół i dzwonnicę z zewnątrz. Porównując z wcześniej oglądanymi zdjęciami sporo tu zrobiono. Zostało trochę wolnego czasu. W miejscowych sklepikach zrobiliśmy pierwsze zakupy, żartując, że nasz sanepid miałby tu ogrom pracy. Mieczysław zagaduje ekspedientkę o możliwość zwiedzenia kościoła, kobieta z życzliwością gdzieś dzwoni, pyta, niestety nic nowego. Przy sklepiku znajduje się pomieszczenie, gdzie można skonsumować nabyte produkty m. innymi alkohol w plastikowych kieliszkach udostępnianych przez panią w zamówionych ilościach. Lada zalega suszonymi i wędzonymi rybami, kabanosami, pieczonym kurczakiem, wszystko można zamówić również na ciepło. Zamawiamy wędzoną rybę , pyszna, świeża. Przechadzając się po uliczkach mam wrażenie, że czas zatrzymał się tu w minionej epoce. Miasteczko szare, smutne. Wchodzimy na szlak pasmem Rozłucza. Jest ciepło, poranny mróz rozpłynął się w promieniach słońca, zimny wiatr ucichł. Pierwszy dzień jest zawsze najgorszy, mimo, że nasz fantastyczny przewodnik ustawił łatwą trasę, oddychamy z trudem, przyzwyczajamy płuca do niecodziennego wysiłku. W miarę wznoszenia się odkrywamy piękniejsze widoki. Słońce rozbiera nas, jest cudownie. W połowie trasy spotykamy grupę mężczyzn i kobietę, którzy przyjechali gruzawikiem po drewno, z podziwem obserwując, jak w kilku wnoszą ogromne bale na pakę. Ludzie z żelaza! Wyżej docieramy na małą polankę z ławeczkami i stolikiem, obok studnią z drewnianych bali i napis „Źródła rzeki Dniestr”. Spod bali wycieka stróżka wody, ginąca dalej w liściach. Z tego miejsca Dniestr ma do pokonania 1300 km do zlewiska czarnomorskiego. Mieczysław ze śmiechem namawia na wykorzystanie niepowtarzalnej okazji przejścia na drugą stronę brzegu jednym krokiem. Można napić się źródlanej wody, czystej, dziewiczej. Robimy zdjęcia, wymieniamy spostrzeżenia i idziemy dalej, nie ma czasu na ociąganie, dzień jest krótki, musimy zdążyć przed zmierzchem. Nie wiadomo co może zdarzyć się na trasie. Niebawem docieramy do szczytu. Podziwiamy piękną panoramę gór malowanych jesiennymi kolorami. Zrobiło się zimno. Schodzimy z końcem dnia, autokar już czeka. Po obiadokolacji umawiamy się na pośpiewanki. Mamy paru gitarzystów, którzy cudownie grają, a my wraz z ukraińskimi przyjaciółmi śpiewamy do północy. 

Pobudka o ósmej. Dzisiaj uczta w postaci przejażdżki najpiękniejszą trasą kolejową w całej Galicji. Linię kolejową zbudowano tu w latach 1903 –05, jako ostatnie inwestycje transkarpackie w Galicji. Dojeżdżamy do Wołosianki Zakarpackiej. Na dworcu mamy jeszcze 25 minut do odjazdu. Zalegamy więc w dworcowej baro-poczekalni na kawkę, serwowaną w malutkich kubeczkach, z ogromną radością wciskając się do wydzielonych boksów imitujących przedziały wagonowe. Pani rozpala dla nas kominek, puszcza głośniej muzyczkę... jest błogo. Na ladzie zalegają kotlety mielone, chleb ze smalcem. Pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem! Szybciutko pakujemy się wszyscy do jednego wagonu. Tu, przed oczyma stają sceny z radzieckich filmów wojennych, jak to ktoś w wagonie zaczyna grać na harmonii, inni śpiewają, tańczą. Nasz kolega zabrał gitarę! Niesamowite! Wszyscy radośnie śpiewamy. Podróżujący w naszym wagonie Ukraińcy uśmiechają się do siebie. Okna są brudne, niewiele widać. Mieczysław próbuje otworzyć któreś, by móc podziwiać krajobrazy. Jedyne udaje się w sąsiednim wagonie, wyglądamy, robimy zdjęcia wymieniając się miejscami. Trasa niezwykła, na długości ok. 19 kilometrów przejeżdżamy kilka tuneli, wiele wiaduktów, przełęcz Użocką (853 m n.p.m.). Tory wiją się serpentynami. Piękne jesienne, kolorowe widoki, widać nasze Bieszczady! Pociąg dojeżdża do końca zaplanowanej trasy w Siankach. Z wagonów wysypują się pasażerowie, między innymi kobieta i mężczyzna z przytroczonymi kilkumetrowymi rurami kanalizacyjnymi. Zrobiłam sobie z nimi zdjęcie, jako pamiątkę dla niepokornych inwestorów. Przy stacji czeka na nas autokar. Przed wojną Sianki były jedną z ważniejszych polskich miejscowości letniskowych, ze sporym zapleczem turystycznym. W latach 1920-1944 miejscowość należała do powiatu turczańskiego w woj. Lwowskim. W latach 1934-1939 istniała tu gmina, wtedy wieś leżała po obu stronach Sanu na terenie Polski. W końcu lat dwudziestych Sianki odwiedził Józef Piłsudski. Po roku 1951 formalnie podzielona granicą państwową. Podjechaliśmy do wsi Werchowyna Bystra, skąd zaczyna się dzisiejszy szlak. Znajdujemy się w strefie przygranicznej. Czekamy na pograniczników. Wieś maluje się przytulnie. Idziemy wzdłuż drogi. Malutkie, drewniane domki, skromne, przytulne. Nie ma asfaltowej drogi. Przechadzamy się wzdłuż ziemnego podjazdu, napotykając podwórko, na którym cała rodzina skupiona jest przy rozbiorze dużej świńskiej tuszy. Pytam, czy mogę zrobić zdjęcia, potwierdzają, zapraszając do zrobienia u nich zakupów. Wchodzimy za bramkę szukając reklamy sklepu. Nigdzie nie ma. Kobieta gdzieś znika. Wchodzimy do pierwszego budynku na posesji - dom mieszkalny, pokoje, kuchnia, wycofujemy się speszeni brakiem gospodarzy. Zaglądamy do budynku obok, jest sklepik typu skrzydło, mydło i powidło. Kobieta stara się pospiesznie ogarnąć ladę. W pomieszczeniu bez okien, pachnie stęchlizną. Pytamy o coś do picia mając na myśli napój. Kobieta znika zostawiając nas samych w sklepie. Wraca z butelkami w kieszeniach fartucha. Zapytani o wódkę czy koniak wybieramy koniak, źli, że będziemy musieli nosić dodatkowy bagaż na trasie. Pojawiają się w końcu pogranicznicy. Sergiy wyjaśnia, przedstawia sytuację. Wzywają do siebie grupę na wymyśloną literę, sprawdzają paszporty, wszystko ok. Dzisiaj zdobywamy. Pliszkę ( 1068 m n.p.m.), którą widać z Tarnicy. Kolejny cudowny, słoneczny dzień. Z powietrzem wdychamy spokój. Niebo jest lazurowe, widoki przytulają. Wszystko emanuje szczęściem. Tym razem dech zapierają malowane złotem buków i dębów góry, rozświetlone jesiennym słońcem. Błogi nastrój kończy telefon Grzegorza, który, kontuzjowany pozostał w autokarze. Informuje nas o pożarze na naszym szlaku. Zatrzymujemy się z trwogą oczekując na dalsze wytyczne. Nikt nie dyskutuje, nie siada. Czekamy. Mieczysław oznajmia, że musimy obejść płonącą część parku nie oznakowaną trasą. Do pomocy angażuje się nie zauważalny do tej pory nasz drugi wspaniały przewodnik Zdzisław, który niepostrzegalny czuwał, zamykając grupę. Mamy iść gęsiego, bez znacznych przerw. Trasa zmienia się, na mniej komfortową. Przecinamy zarośla, stromizny, strumień. Jesteśmy spokojni, bo w dobrych rękach. Idziemy w milczeniu. W końcu dochodzimy do zbocza, z którego widać pożar. Prawdopodobnie rozniecony przez miejscowych, wypalających trawy. Cała grupa stanęła w milczeniu obserwując rozbłyskające ogniem jałowce pomiędzy trawami. Przecież w Parkach Narodowych, nie można niczego niszczyć! Nie znajdujemy słów, by określić ludzką nieodpowiedzialność. Zawsze, na okoliczność płonących traw przytaczam moje porównanie z obcięciem i podpaleniem włosów na głowie. W każdym przypadku włosy odrosną, ale z jakim skutkiem? Nasi ukraińscy przyjaciele długo nie mogą oderwać wzroku od płomieni i dymu, niestety, nic nie możemy zrobić. Nikt nie może tam przyjechać, ugasić ognia... Może spadnie deszcz. Musimy wracać. Zamyśleni, oczarowani złotem buków i widokami, wracamy przez malowniczą wieś Łubnia (Lubnia), gdzie czeka na nas autokar. Wieś znajduje się w obwodzie zakarpackim rejonu wielkoberezneńskiego. Idąc przez wieś mam wrażenie wycieczki po skansenie. Podczas obiadokolacji, umawiamy się na kolejną pośpiewankę. Nasi grajkowie mają w repertuarze kilka pieśni ukraińskich. Z umiłowaniem wsłuchujemy się w wykonanie naszych ukraińskich przyjaciół, mmmm.... cudownie. Jutro pobudka o siódmej. Krótko po północy kończymy, musimy się spakować. Rano nie będzie czasu.

Po śniadanku wyjeżdżamy. Znamienne w menu ukraińskim jest serwowanie śniadania w postaci obiadu, np. kotlecik z ziemniaczkami, surówkami i brak prawdziwej herbaty, w zamian np. rozwodniona, słodziutka mięta. Tak szybko zleciało. Nieprawdopodobne!. Dzisiaj czeka nas wyprawa na Magurę Łomniańską (1026 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gór Sanocko- Turczańskich. Na szczycie znajduje się pomnik poświęcony żołnierzom Armii Czerwonej, którzy przez miesiące atakowali ze szczytu pozycje armii niemieckiej i węgierskiej. Pogoda bez słońca, zalega mgła. Na trasę wyruszamy z Grąziowej, małej wioski obwodu lwowskiego w rejonie starosamborskim, która jest siedzibą rady sielskiej. Wieś oczywiście posiada jedynie drogi ziemne, utwardzone, po których najczęściej przemieszczają się koniki z wozami wożącymi ludzi. Spokój, cisza, sielanka. Z chwilą zaparkowania naszego autokaru, pojawiają się kolejni sprawdzający grupę, pogranicznik dziwiący się skąd i po co..., miejscowa sklepowa wysłana przez kogoś, wypytująca o nazwisko babki naszego ukraińskiego przewodnika, nawet pop z tutejszej parafii. Wracamy, najszybciej jak było to możliwe, przed nami granica. Żegnamy Serhiya z synem i ich przyjaciół z obietnicą kolejnych wypraw, które składamy w ręce naszych fantastycznych Przewodników. Dzięki talentowi dyplomatycznemu Mieczysława, granicę przekraczamy szybko i bez problemów, celnicy wiedzą że my, ludzie gór nie palimy papierosków i nie pijemy alkoholu :).

Było dla mnie ogromną przyjemnością uczestniczyć w tej wyprawie, pośród wspaniałych ludzi, chłonąć cudowną atmosferę, wzruszać się na trasach razem z Wami, wdychać z powietrzem błogi spokój, chłonąć radosne dźwięki wspólnych wieczorów. Będę tęsknić do kolejnych, wspólnych wyjazdów. Chylę czoła przed naszym bezinteresownym, wspaniałym przewodnikiem Mieczysławem, jego pomocnikiem Zdzisławem i gitarzystami, z nadzieją na rychłą, kolejną, równie zniewalającą wyprawę. 

Małgorzata, Sandomierz