Jura Krakowsko-Częstochowska [23-26.07.2009r.]
- Szczegóły
- Opublikowano: środa, 11 listopad 2009 19:28
Lipcowa Jura Krakowsko-Częstochowska to pierwsza w historii PTT wyprawa pod wspólną banderą z Bike Equipą Sandomierz. Wycieczka miała charakter rowerowo-pieszy. W związku z tym posiadała dwóch przewodników – jeden chodzący, drugi jeżdżący. Plan wyprawy był pieczołowicie przygotowywany już od lutego przez Miśka, który... na kilka dni przed wyjazdem doznał kontuzji kolana, co nie pozwoliło mu zobaczyć w tym roku Jury i przewodzić piechurami... Ale oczywiście wspierał nas mentalnie z domowego centrum dowodzenia :-)
Zbiórka jak zwykle pod Tapimą. Ale drugim punktem wyjazdowym była sandomierska wieża ciśnień. Powód: uproszczenie wyjazdu cyklistom z Bike Equipy. Po zapakowaniu rowerów na przyczepę busa, wyjechaliśmy z Sandomierza ok. 17:30. Jeszcze przed Kielcami spotkała nas nieprzyjemna niespodzianka – kapeć (w kole busa oczywiście). Uporanie się z problemem trwało tyle, że zdążyliśmy zjeść pyszny placek przygotowany przez Ewę. Na miejsce, do Domaniewic, trafiliśmy z duuużym opóźnieniem... Ale jeszcze w czwartek :-) Zmęczeni przygodami napotkanymi po drodze, niemal od razu poszliśmy spać.
Z racji, że przewodziłam grupą rowerową, opiszę piątkową wycieczkę cyklistów.
Rano okazało się, że nie tylko nasz bus złapał kapcia – to samo spotkało koło w rowerze Ludwika. Ale chłopaki szybko się z tym uwinęli! Wyjechaliśmy z Domaniewic chwilę przed godz. 10. Wycieczka prowadziła szlakiem zamków i warowni.
Pierwszym punktem był Bydlin. Ruiny XIV-wiecznego zamku rycerskiego znajdują się w gęstwinie drzew na wzgórzu w północnej części wsi. Obeszliśmy pozostałości starego budynku, posłuchaliśmy prelekcji na jego temat, zrobiliśmy kilka fotek i w drogę!
Skierowaliśmy się w stronę Wolbromia. "Udało nam się" nawet zgubić po drodze! Na szczęście napotkaliśmy życzliwego miejscowego rowerzystę, który bezinteresowanie poprowadził naszą grupę prawie do samego Wolbromia (mimo, że nie było mu po drodze). Dróżka biegła przez las, drogą nieasfaltową – nie było jej na mapie, więc na pewno nie wpadlibyśmy sami na ułatwienie sobie dotarcia do celu.
W Wolbromie posiedzieliśmy przy zalewie, który okazał się być wędkarskim, a nie kąpielowym. Z pluskania nici! I na nic zdały się nam majtki pławne...
Następnym punktem z ustalonego przez Miśka planu był Udórz. Znajdują się tam ruiny zamku, oczywiście w lesie. I również nie było tak łatwo do nich trafić. Ze wsi prowadzi do nich czarny szlak, cały czas leśną drogą. Jednak w pewnej chwili trzeba zboczyć z drogi i wyjść ścieżką pod górę. W końcu okazało się, że celem naszych poszukiwań są... mało atrakcyjne resztki ruin. No ale przynajmniej pojeździliśmy i pochodziliśmy po lesie.
Po przejechaniu kolejnych 10km dotarliśmy do Pilicy i zwiedziliśmy XVII-wieczny pałac z parkiem i murami obronnymi. Miejsce ma potencjał, ale jest totalnie zaniedbywane przez aktualnego właściciela. Według obserwacji Bike Equipy, która była w tym miejscu pięć lat temu – nic nie zostało odnowione, mimo licznych tabliczek "teren budowy". Przykre.
Ok. godz. 15 wjechaliśmy do Ogrodzieńca, a właściwie wsi Podzamcze. To jeden z najważniejszych ośrodków turystycznych leżących na Szlaku Orlich Gniazd. Zamek Ogrodzieniec, znajdujący się na najwyższym wzniesieniu Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej (Góra Zamkowa, 515m n.p.m.), jest niewątpliwie najpopularniejszą atrakcją i największymi zachowanymi ruinami tego regionu. Nie mogliśmy więc go nie zwiedzić! Żeby „oblecieć” zamek potrzeba przynajmniej jednej godziny. Ale naprawdę warto!
W Podzamczu również spotkaliśmy się z grupą piechurów i wspólnie zjedliśmy obiad.
Miło spędzaliśmy czas w Podzamczu, ale trzeba było jeszcze wrócić do Domaniewic :-) A godzina już prawie 18! Do przejechania mieliśmy jeszcze ok. 20km, czyli do zrobienia przed zmierzchem. Spod zamku ruszyliśmy czerwonym szlakiem – Szlakiem Orlich Gniazd. Droga prowadziła przez łąki i lasy jurajskie. Nawierzchnia, szuterek, przyczyniła się do kolejnych dwóch kapci na tej wyprawie, zaraz przed Ryczowem. Tym razem ucierpiały koła w rowerach Majki i moim.
Kilka kilometrów dalej znów skorzystaliśmy z pomocy tambylca (wyprowadzającego psa na spacer rowerem). Wytłumaczył nam, jak najszybciej dojechać do Krzywopłotów, omijając kluczenie po lesie i pedałowanie przez niepotrzebne wzniesienia. Jednak podjazd był nieunikniony. Oj, chyba zapamiętamy tę górkę na długo :-)
W miejscu noclegu, Stacji Turystycznej w Domaniewicach, byliśmy równo z zachodem słońca. Czekała na nas pyszna obiadokolacja i wspólny wieczór z piechurami :-)
W nocy zaczął padać deszcz. Padał do rana. A później do południa. Cały czas. Nie było mowy o planowanej wycieczce rowerowej "Dolinki Podkrakowskie" – miała to być wycieczka terenowa, a w zaistniałej sytuacji – nie do pokonania na rowerach trekkingowych, w jakie zaopatrzona była zdecydowana większość cyklistów. Zintegrowaliśmy się więc z piechurami i wspólnie dojechaliśmy do punktu startu (Kobylan) busem. Do tego w powiększonym składzie, bo z samego rana z Sandomierza przyjechał Kuba z Ewką.
Kiedy wysiedliśmy z busa – nadal padało. Ale uzbrojeni w płaszcze przeciwdeszczowe, kurtki i parasole mogliśmy maszerować przez Dolinę Będkowską (najdłuższą na Wyżynie Krakowsko-Częstowochoskiej) i w taką pogodę. Po niedługim czasie ujrzeliśmy po prawej stronie stawy rybne. Nie mogliśmy więc nie skorzystać z usług smażalni pstrągów! W dodatku okazało się, że Majka i Dziadek mają tam znajomości. Przestało padać, więc gościliśmy się na zewnątrz, wśród drzew i stawów. Piękne widoki! ...a rybka pyszna :-)
Tego dnia mogliśmy napatrzeć się na uroki Jury – mnóstwo wspaniałych skały wapiennych wyłaniających się spośród zieleni (m.in. Sokolica, Iglica). Cały czas szliśmy wzdłuż Będkówki, aż doszliśmy do jej źródeł (po drodze podziwialiśmy również wodospad Szum). Dalej, lasem do góry, aż weszliśmy do wsi Kawiory. Stąd mieliśmy już wracać do Kobylan. Zaczęło znów padać, maszerowaliśmy więc przez las w błocie. Oj, ciężko byłoby pokonywać tę trasę na rowerach!
Doszliśmy do Doliny Kobylańskiej i wreszcie wyszło słoneczko! Mogliśmy spokojnie podziwiać skały, a nie złościć się na pogodę :-) Jedna z ostatnich skał, jakie mijaliśmy przed wejściem do wsi, to Żabi Koń. Obok, w grocie skalnej, znajduje się kapliczka Matki Boskiej (prowadzą do niej schody); ładnie widać stamtąd dolinkę. Weszliśmy do Kobylan wzdłuż drogi będącej jednocześnie... potokiem. To pewnie sprawka wielogodzinnego deszczu. W ten sposób zatoczyliśmy kółeczko po najciekawszych pod względem krajobrazowym dolinkach podkrakowkich.
Wieczór minął nam przy muzyce puszczanej z samograja :-)
Niedziela była ostatnim dniem wycieczki. Niestety powitała nas deszczową pogodą... Poranek spędziliśmy pijąc gorącą herbatę i słuchając brzdąkającego na gitarze Kuby. Przed południem wyjechaliśmy z Domaniewic. Ostatnią atrakcją wycieczki było zwiedzanie ruin zamku w Mirowie i części pasma skał wapiennych znajdujących się od strony Bobolic. Pozostałości XIV-wiecznego zamku są obecnie w remoncie - trwają prace wykopaliskowe oraz zabezpieczeniowe murów.
Kiedy byliśmy w Mirowie, wypogodziło się na dobre. Aż żal było wracać! Czas wycieczki dobiegł jednak końca...
Zbiórka jak zwykle pod Tapimą. Ale drugim punktem wyjazdowym była sandomierska wieża ciśnień. Powód: uproszczenie wyjazdu cyklistom z Bike Equipy. Po zapakowaniu rowerów na przyczepę busa, wyjechaliśmy z Sandomierza ok. 17:30. Jeszcze przed Kielcami spotkała nas nieprzyjemna niespodzianka – kapeć (w kole busa oczywiście). Uporanie się z problemem trwało tyle, że zdążyliśmy zjeść pyszny placek przygotowany przez Ewę. Na miejsce, do Domaniewic, trafiliśmy z duuużym opóźnieniem... Ale jeszcze w czwartek :-) Zmęczeni przygodami napotkanymi po drodze, niemal od razu poszliśmy spać.
Z racji, że przewodziłam grupą rowerową, opiszę piątkową wycieczkę cyklistów.
Rano okazało się, że nie tylko nasz bus złapał kapcia – to samo spotkało koło w rowerze Ludwika. Ale chłopaki szybko się z tym uwinęli! Wyjechaliśmy z Domaniewic chwilę przed godz. 10. Wycieczka prowadziła szlakiem zamków i warowni.
Pierwszym punktem był Bydlin. Ruiny XIV-wiecznego zamku rycerskiego znajdują się w gęstwinie drzew na wzgórzu w północnej części wsi. Obeszliśmy pozostałości starego budynku, posłuchaliśmy prelekcji na jego temat, zrobiliśmy kilka fotek i w drogę!
Skierowaliśmy się w stronę Wolbromia. "Udało nam się" nawet zgubić po drodze! Na szczęście napotkaliśmy życzliwego miejscowego rowerzystę, który bezinteresowanie poprowadził naszą grupę prawie do samego Wolbromia (mimo, że nie było mu po drodze). Dróżka biegła przez las, drogą nieasfaltową – nie było jej na mapie, więc na pewno nie wpadlibyśmy sami na ułatwienie sobie dotarcia do celu.
W Wolbromie posiedzieliśmy przy zalewie, który okazał się być wędkarskim, a nie kąpielowym. Z pluskania nici! I na nic zdały się nam majtki pławne...
Następnym punktem z ustalonego przez Miśka planu był Udórz. Znajdują się tam ruiny zamku, oczywiście w lesie. I również nie było tak łatwo do nich trafić. Ze wsi prowadzi do nich czarny szlak, cały czas leśną drogą. Jednak w pewnej chwili trzeba zboczyć z drogi i wyjść ścieżką pod górę. W końcu okazało się, że celem naszych poszukiwań są... mało atrakcyjne resztki ruin. No ale przynajmniej pojeździliśmy i pochodziliśmy po lesie.
Po przejechaniu kolejnych 10km dotarliśmy do Pilicy i zwiedziliśmy XVII-wieczny pałac z parkiem i murami obronnymi. Miejsce ma potencjał, ale jest totalnie zaniedbywane przez aktualnego właściciela. Według obserwacji Bike Equipy, która była w tym miejscu pięć lat temu – nic nie zostało odnowione, mimo licznych tabliczek "teren budowy". Przykre.
Ok. godz. 15 wjechaliśmy do Ogrodzieńca, a właściwie wsi Podzamcze. To jeden z najważniejszych ośrodków turystycznych leżących na Szlaku Orlich Gniazd. Zamek Ogrodzieniec, znajdujący się na najwyższym wzniesieniu Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej (Góra Zamkowa, 515m n.p.m.), jest niewątpliwie najpopularniejszą atrakcją i największymi zachowanymi ruinami tego regionu. Nie mogliśmy więc go nie zwiedzić! Żeby „oblecieć” zamek potrzeba przynajmniej jednej godziny. Ale naprawdę warto!
W Podzamczu również spotkaliśmy się z grupą piechurów i wspólnie zjedliśmy obiad.
Miło spędzaliśmy czas w Podzamczu, ale trzeba było jeszcze wrócić do Domaniewic :-) A godzina już prawie 18! Do przejechania mieliśmy jeszcze ok. 20km, czyli do zrobienia przed zmierzchem. Spod zamku ruszyliśmy czerwonym szlakiem – Szlakiem Orlich Gniazd. Droga prowadziła przez łąki i lasy jurajskie. Nawierzchnia, szuterek, przyczyniła się do kolejnych dwóch kapci na tej wyprawie, zaraz przed Ryczowem. Tym razem ucierpiały koła w rowerach Majki i moim.
Kilka kilometrów dalej znów skorzystaliśmy z pomocy tambylca (wyprowadzającego psa na spacer rowerem). Wytłumaczył nam, jak najszybciej dojechać do Krzywopłotów, omijając kluczenie po lesie i pedałowanie przez niepotrzebne wzniesienia. Jednak podjazd był nieunikniony. Oj, chyba zapamiętamy tę górkę na długo :-)
W miejscu noclegu, Stacji Turystycznej w Domaniewicach, byliśmy równo z zachodem słońca. Czekała na nas pyszna obiadokolacja i wspólny wieczór z piechurami :-)
W nocy zaczął padać deszcz. Padał do rana. A później do południa. Cały czas. Nie było mowy o planowanej wycieczce rowerowej "Dolinki Podkrakowskie" – miała to być wycieczka terenowa, a w zaistniałej sytuacji – nie do pokonania na rowerach trekkingowych, w jakie zaopatrzona była zdecydowana większość cyklistów. Zintegrowaliśmy się więc z piechurami i wspólnie dojechaliśmy do punktu startu (Kobylan) busem. Do tego w powiększonym składzie, bo z samego rana z Sandomierza przyjechał Kuba z Ewką.
Kiedy wysiedliśmy z busa – nadal padało. Ale uzbrojeni w płaszcze przeciwdeszczowe, kurtki i parasole mogliśmy maszerować przez Dolinę Będkowską (najdłuższą na Wyżynie Krakowsko-Częstowochoskiej) i w taką pogodę. Po niedługim czasie ujrzeliśmy po prawej stronie stawy rybne. Nie mogliśmy więc nie skorzystać z usług smażalni pstrągów! W dodatku okazało się, że Majka i Dziadek mają tam znajomości. Przestało padać, więc gościliśmy się na zewnątrz, wśród drzew i stawów. Piękne widoki! ...a rybka pyszna :-)
Tego dnia mogliśmy napatrzeć się na uroki Jury – mnóstwo wspaniałych skały wapiennych wyłaniających się spośród zieleni (m.in. Sokolica, Iglica). Cały czas szliśmy wzdłuż Będkówki, aż doszliśmy do jej źródeł (po drodze podziwialiśmy również wodospad Szum). Dalej, lasem do góry, aż weszliśmy do wsi Kawiory. Stąd mieliśmy już wracać do Kobylan. Zaczęło znów padać, maszerowaliśmy więc przez las w błocie. Oj, ciężko byłoby pokonywać tę trasę na rowerach!
Doszliśmy do Doliny Kobylańskiej i wreszcie wyszło słoneczko! Mogliśmy spokojnie podziwiać skały, a nie złościć się na pogodę :-) Jedna z ostatnich skał, jakie mijaliśmy przed wejściem do wsi, to Żabi Koń. Obok, w grocie skalnej, znajduje się kapliczka Matki Boskiej (prowadzą do niej schody); ładnie widać stamtąd dolinkę. Weszliśmy do Kobylan wzdłuż drogi będącej jednocześnie... potokiem. To pewnie sprawka wielogodzinnego deszczu. W ten sposób zatoczyliśmy kółeczko po najciekawszych pod względem krajobrazowym dolinkach podkrakowkich.
Wieczór minął nam przy muzyce puszczanej z samograja :-)
Niedziela była ostatnim dniem wycieczki. Niestety powitała nas deszczową pogodą... Poranek spędziliśmy pijąc gorącą herbatę i słuchając brzdąkającego na gitarze Kuby. Przed południem wyjechaliśmy z Domaniewic. Ostatnią atrakcją wycieczki było zwiedzanie ruin zamku w Mirowie i części pasma skał wapiennych znajdujących się od strony Bobolic. Pozostałości XIV-wiecznego zamku są obecnie w remoncie - trwają prace wykopaliskowe oraz zabezpieczeniowe murów.
Kiedy byliśmy w Mirowie, wypogodziło się na dobre. Aż żal było wracać! Czas wycieczki dobiegł jednak końca...